Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom I.djvu/198

Ta strona została uwierzytelniona.

nych. Rycerska garść ludzi broniła się mężnie, lecz zbóje też śmiało następowali, chwytając konie za uzdy, a pałkami waląc po zbrojach... Kobiety w środku stojąc w niebogłosy krzyczały...
Wśród zapalczywego tego zapasu, ani posłyszeli zbóje gdy siwy koń i mąż wpadł na nich nagle, i pierwszego który mu się nawinął ciął w łeb tak że padł nie drgnąwszy, krew tylko trysnęła na wsze strony...
Nim napastnicy opatrzyli się że przeciw nim odsiecz przybyła, już ów siłacz dwu z nich położył trupem, a trzeciego koń jego chwycił za grzbiet zębami. Tuż cały orszak nadbiegał z dobytemi mieczami i okrzykiem, tak że łotry postrzegłszy przemagającą siłę, myśleli tylko jak ujść pomsty... Zamięszanie stało się straszne, bo z dwu stron objęte zbóje wściekle już życia swego bronili... Padali jak porażeni krwią się brocząc, i wprędce trupami i rannemi dokoła ziemia była usłana i ledwie który z napastników z życiem się wymknął.
Garstka rycerzy wśród której znajdowały się dwie kobiety i niebezpieczeństwem i bojem wprawiona w szał jakiś i wściekłość, nie mogła się jeszcze pohamować i znęcała nad rannemi i trupami... Mąż na siwym koniu, który na ratunek nadbiegł, był to Mszczuj Waligóra. — Ten dawno już swój miecz okrwawiony otarłszy o płaszcza połę, do pochew schował i stał nad trupami w po-