— Któż wy jesteście co tę mowę znacie? I wy tu obcy?
Mszczuja przejął głos prawie dziecięcy, słodki, — pieszczotliwy.
— Nie, jam tutejszy ziemianin, — rzekł, — alem w młodości po świecie bywał — i coś mi w pamięci zostało! — rzekł powoli.
Starsza niewiasta gdy mówił ciekawe oczy wlepiła w niego, — jakiś niepokój w nich się odbijał...
Przebąknęła coś po niemiecku, Mszczuj zmarszczył się i potrząsł głową, dając jej szorstko poznać że tej mowy słuchać nie chce.
— Zkądże wy tutaj? — zapytał powstającej z ziemi z pomocą starszej niewiasty.
Nie dając jej odpowiedzieć, starsza odparła językiem łamanym.
— Jechałyśmy do ks. Jadwigi do Wrocławia; — wy, szlachetny panie ocaliliście nas, jeśli nie od śmierci, to od wielkiego niebezpieczeństwa. Księżna nasza wdzięczną wam będzie... Chciejcie nam powiedzieć o sobie, abyśmy wiedziały komuśmy wdzięczność winny tak wielką.
— A! — odparł Mszczuj patrząc na młodszą, która go z wielkiem słuchała zajęciem — mała to rzecz... Nie trudno było tych łotrów przepędzić. Wdzięczność winniście Opatrzności, która mnie tu wczas przyniosła. Ja także jadę do Wrocławia — a że lasy i drogi u nas niepewne, będę wam dla bezpieczeństwa towarzyszył zdala.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom I.djvu/203
Ta strona została uwierzytelniona.