aby co potrzeba było, dostarczyć. Towarzystwo nieliczne składało się z Jaszka, który zawczasu dobrze podpił, i ze dwóch jego przybocznych, w niedostatku innych, przypuszczonych do dzbana, aby się panicz sam nie nudził.
Z Sulenty choć co chciał dobyć Jaszko, — nie było sposobu gęby mu otworzyć.
Pomrukiwał — tak — nie, głową potrząsał w różnych kierunkach, ale na pytania drażliwsze, odpowiedzi nie dawał.
Jaszka to nudziło; lecz że go dobrze przyjęto znosił cierpliwie milczenie starego kupca.
Na Trusi, cała zabawa polegała. Trusia, Ślązak, ubogi, bezdomny, chudy człek niewesołej twarzy, wiecznie głodny i spragniony, choć błazna piastował urząd, rychlejby do płaczu niż śmiechu pobudził. Prawił głupie żarty jak z musu, sam się nie śmiejąc, może ani myśląc o tem co mówił i co powtarzał po stokroć, gdzie go zawołano.
Z twarzą długą, wyciągniętą, w odzieży połatanej, Trusia ledwie nie żebraka miał pozór.
Dwaj komornicy Jaszkowi drażnili go i zaczepiali, on się im jak mógł odcinał...
— A na dworze ty bywasz? — zapytał go Jaszko...
Trusia usta w dół ściągnął i obie ręce rozstawił tak, że dziesięcioro kościstych palców zakryło mu twarz wykrzywioną.
— Na jakim dworze? — spytał.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom II.djvu/015
Ta strona została uwierzytelniona.