Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom II.djvu/016

Ta strona została uwierzytelniona.

— A no? u księcia waszego?
Trusia ramiona podniósł tak, że głowa się w nich na pół schowała, i nic nie odpowiedział...
— Coś ty, niemy? — uderzając go po plecach zawołał jeden z czeladzi. — Gadaj!
— U nas na dworze tyle błaznów że ja tam niepotrzebny! — mruknął Trusia...
To powiedziawszy jakby się spodziewał razów, plecy nadstawił. Zaczął się Jaszko śmiać.
— A jak się tam oni zwą, ci twoi bracia? — zapytał...
— Nie pytałem o nazwiska, bo co książęcy błazen, a uliczny to niejedno... Tamci w bławatach chodzą. Wara od nich...
Chcąc wyjść z tak drażliwego przedmiotu, Trusia, plugawym bluznął żarcikiem — ale mu się nie udało wykręcić nim, i Jaszko począł krzyczeć głośno.
— A co tam błazny dworskie mówią o naszych krakowskich? Czy z niemi drużbę wiodą, czy wrażbę?
Trusia splunął.
— A to masz wiedzieć, miłość wasza — odezwał się poważnie, podnosząc rękę jedną do góry — że, choć ludzie prawią — kruk krukowi oka nie wykole — to nieprawda — właśnie kruk kruka, a błazen błazna nienawidzi, bo ten mu chleb odbiera. Gdzieżby błazny z sobą drużbę miały?
Tutejszy Liebchen gdzie mnie spotka, to mnie