Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom II.djvu/040

Ta strona została uwierzytelniona.

muje; ale nie dorównywa panu naszemu, co się już równie jak pani nasza całkiem wyrzekł świata...
— A któż o panowaniu myśli u was? — spytał Mszczuj.
— Na młodych to spada, — rzekł Cysters... — Ci też w ślady rodziców wstępować będą. — Błogosławiona pani nasza wniosła nam to szczęście do domu...
— Słyszałem że jej tu nie ma — odezwał się Waligóra.
— Nie siedzi ona nigdy z mężem razem — rzekł Cysters, — bo w Trzebnicy jej lepiej jest, w murach zakonnych...

Domawiał tych słów, gdy oznajmiono księcia Henryka, który właśnie z kaplicy powracał... Szli przed nim dworzanie i Peregryn z Weisenburga[1] z laską go poprzedzał. W ciemnej sukni, z krzyżem na piersi, smutnej i zadumanej twarzy, z długą ciemną, srebrzącą się brodą, która mu na piersi spadała, szedł ciężkim krokiem znużonego wiekiem człowieka, książe Henryk... Oblicze było pańskie, poważne, rycerskie niegdyś, bo śladów tej przeszłości nie zatarła teraźniejszość, choć dziś smutna, pobożna rezygnacya i pokój tego co się wyrzekł wszelkich ziemskich nadziei, oblewała je. Wejrzenie na ludzi z pod ściężałych powiek padało dziwnie chłodne, obojętne, zastygłe... Dopiero wzrok rzucony na stojącego u drzwi, ubogiego zakonnika włoskiego, odżywił

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Weissenburga.