Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom II.djvu/047

Ta strona została uwierzytelniona.

ludzi. — Ilekroć usiłował zbliżyć się ku niej, księżna cofała się... Ani widok tego dworca w którym lata długie przeżyła z nim, ani wspomnienie dzieci, ani błaganie starego o litość i słowo pociechy, nie mogły jej rozbroić.
Wieczny rozbrat uczyniła ze wszystkiem co ziemskiem było... Przeszłość którą Henryk przypominał ze łzami, dla niej była ciemną, smutną, upokarzającą.
Stojąca za nią zakonnica która jej towarzyszyła, siostra w Bogu i sługa, Domna, patrzała, z założonemi na piersi rękami na to co ją tu otaczało z takim samym lub straszniejszym jeszcze chłodem..., i pogardą...
Lecz ani postawa, ani wejrzenie tej drugiej — nie czyniły tego wrażenia, jakiego każdy doznawał patrząc na księżnę. Domna była pospolitą niewiastą, nałamaną do klasztornego posłuszeństwa, duch ten jaki promieniał z ks. Jadwigi, nie mieszkał w niej.
Rozmowa z ks. Henrykiem była krótką, żona umyślnie się jej przeciągnąć nie dała.
Z kolei podchodzili i przybliżali się ku niej duchowni, z prośbami jedni, drudzy z podziękowaniem.
Nie wiadomo kto zawiadomił księżnę, iż siostra Anna z Bianką przez Mszczuja zostały ocalone od zbójców. — Powiódłszy oczyma po izbie tym samym wzrokiem wieszczym, jakim patrzała na Biankę, trafiła na Mszczuja i odgadła go.