Jednego i drugiego przechodząc zaczepiwszy o Gromazę, ledwie się Jaszko doprosił, że mu wskazano izbę na tyłach, gdzie go miał znaleść. — Niedaleko ona była od psiarni którą podłowczy miał pod zarządem swoim. Z jednej strony komora dla sokołów, z drugiej parkan zamykający psy, których głosy zdala słychać było, w środku znajdowało się mieszkanie Gromazy.
Tu, chociaż nieco ludzi mniej i ciszej było, za to psiska wyły i ujadały... U drzwi wchodowych różnych sznurów i swór z żelaznemi obrączkami i obrózami wisiały pęki.
Gdy Jaszko wszedł do ciemnej i nie zbyt wonnej izby, w której chorych kilka psów spoczywało na słomie, naprzeciw niego wyrwał się pękaty, kuso odziany, w kaftanie skórzanym, na grubych nogach, czerwonej twarzy trędowatej mężczyzna, który kogoś innego spodziewał się widać, bo począł od klątwy.
— Dajeś zczesł!
Dopiero wymówiwszy słowa te przeznaczone dla psiarczyka, poznał obcego i osłupiały jął się mu przypatrywać.
— Jaszko! a toż to co?
— Stary Gromaza! toć ja...
Ściskać się poczęli.
— A u nas tu słychać było, — odezwał się łowczy, — że ty w Czechach, łapę ssiesz...
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom II.djvu/056
Ta strona została uwierzytelniona.