Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom II.djvu/102

Ta strona została uwierzytelniona.

za swym świętym przytułkiem, wracała już nazad do niego. Spodziewał się w orszaku ujrzeć tak cudownie wczoraj nawróconą sierotę i zdziwił się ani jej, ni siostry Anny nie widząc.
Naprzeciw pobożnej pani, wyszło już było duchowieństwo z krzyżem i święconą wodą. Benedyktyn też u drzwi stojący, pacyfikał do góry podniósł i błogosławił, lud padł na kolana. Cisza się stała wielka i śpiew tylko orszaku księżnej brzmiał tęskną jakąś jednostajną, płaczliwą, błagającą nutą.
Po chwili wszyscy wtoczyli się do kościoła, gdzie chórem poczęli śpiewać wtorując księża.
Mszczuj się już nie mógł wcisnąć z tłoczącemi do środka i pozostał u drzwi z częścią orszaku księżnej. Posłyszawszy mówiących po polsku — a ciekaw będąc, co się stało z Bianką i jej towarzyszką, spytał po cichu jednego z ludzi.
— Chora ta siostra pono — odpowiedział mu — i nasza pani jej zabrać nie mogła!
Nie miał już do dłuższej rozmowy ochoty, i odwrócił się.
Z innymi ludźmi co się w ciasnym kościołku pomieścić nie mogli, Waligóra precz odszedł na miasto. Wahał się jeszcze, czy ma na gród iść domagać się odpowiedzi, czy powracać do domu, gdy pacholę szukające go nadbiegło.
— Z Krakowa posłaniec jest od biskupa! — rzekło zdyszane — czeka na was w domu.