Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom II.djvu/103

Ta strona została uwierzytelniona.

Zdziwiony i trochę nastraszony, że go tak prędko gnano już posłem, Mszczuj zawrócił do gospody. Lękał się, czy co nie zaszło w Krakowie. Odwykły też był od coraz nowych widoków, od tego pośpiechu z jakim musiał i myśleć i poruszać się teraz.
W Białej Górze było inaczéj. Nim doszedł do swéj gospody, we wrotach jéj poznał już tego, co był za nim wyprawiony.
Służka to był biskupiego dworu, chodzący w sukni kleryka, a noszący dziwne i niepospolite imię Cumquodeus[1].
Gawiedź przekręcając je na swój sposób zrobiła z niego Kumkodesza. Znali wszyscy tego nieboraka, którym biskup mimo jego powierzchowności niewdzięcznéj chętnie się w różny sposób posługiwał. Gdzie tylko rozumu, przebiegłości a wypróbowanego trzeba było charakteru, tam Kumkodeszka posyłał.

Miał minę prostaczka i głuptaszka, mały był, chuderlawy, ale zwinny i wytrzymały na wszystko. Nikt go nie widział nigdy smutnym, ani rozpaczającym w najgorszych razach. Z twarzy bladej, płaskiej, małego nosa, a dużych pargaminowych uszu, wyglądało tylko dwoje oczek ciemnych, z których jedno najczęściej miał nałóg przymrużać.

  1. Imie zmyślone nie jest. Wspomina je w IV. wieku Gregor. M. Epist.