Na dworze biskupim żartowano sobie często z Kumkodesza, za co się nie gniewał, a mimo to musiano się do niego uciekać, bo więcej umiał od innych. Biegły był w kaligrafii, list umiał ułożyć wedle prawideł wszelkich, dając mu foremną introdukcję, a że był razy kilka aż w Rzymie, we Francyi i po Niemczech się trochę wałęsał, mówił wszystkiemi językami, najpotrzebniejszemi po dworach.
W obejściu się z ludźmi ostrożny, trafny, pokorny — Kumkodesz był biskupowi niezbędnym i nie dawał mu się oddalać od siebie, chyba w ostateczności. Zobaczywszy go Waligóra, domyślił się, iż niemałej wagi poselstwo być musiało, kiedy z niem Kumkodesza wyprawiono.
Zdala już mały kleryk pozdrawiał długiemi na swój wzrost rękami wywijając i głowę ku ziemi skłaniając.
Mszczuj niechcąc z nim mówić przy ludziach, bo pełno było we wrotach ciekawych i próżniaków, wwiódł go do izby.
— Jego miłość, ojciec nasz, pozdrawia was — odezwał się Kumkodesz, stanąwszy u drzwi — śle wam błogosławieństwo i mnie na utrapienie wasze, abyście mieli więcej gąb do karmienia.
Śmiał się kleryk, tak jak zwykł był ze wszystkiego.
— Macie pewnie coś do mnie — mruknął Waligóra.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom II.djvu/104
Ta strona została uwierzytelniona.