Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom II.djvu/113

Ta strona została uwierzytelniona.

Spartym tak na rękach ze zwisłą głową znalazł go powracający z wycieczki swej Kumkodesz, który widząc w izbie światło, przyszedł z pozdrowieniem.
Miał jak zawsze twarz wesołą i więcej jeszcze niż przedtem ożywioną.
Mszczuj się ku niemu zwrócił.
— Gdzieżeś był? — zapytał.
— Gdziem nie był? — odparł śmiejąc się kleryk, — w obu klasztorach, na biskupstwie, i na dworze książęcym — wszędzie... Dzięki Bogu tu nie źle słychać, książe Henryk trzyma i trzymać będzie z nami...
— Tak się zda, — mruknął Mszczuj.
— A Konradowi nie dadzą Prusacy o złem myśleć — ciągle wesoło prawił kleryk... — Ci niemieccy rycerze których sprowadził tymczasem mu nie wiele pomogą. Braci zakonnej przyszło tylko dwóch i kilkunastu knechtów... ano im się nie wiodło i po drodze i na miejscu... Nim dojechali do Płocka dwu młodych ochotników tak jak stracili, bo ich gdzieś rannych porzucić musieli. Powiadają że się nieopatrznie na łowy wybrali i dzik ich ciął obu...
Mszczuj słuchał obojętnie, lecz na myśl mu przyszło iż od Biskupa pod Białą Górą o Krzyżakach słyszał.
— Cóż się z temi rannemi stało? — spytał.
— Gdzieś ich, mówią, pod jakimś zamkiem