Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom II.djvu/115

Ta strona została uwierzytelniona.

Już miał iść precz z narzekaniem na dzień stracony, gdy drzwi izby w której się zatrzymał, uchyliły się i dziewczę służebne dało mu znak aby za nią szedł. Nie wiedząc co to znaczyć miało, Waligóra choć niechętnie, kroczył za nią. W pustej komorze drugiej nie było nikogo... Dziewczyna znikła. — Po chwili drzwi się otwarły i krokiem chwiejnym weszła Bianka. Bledsza była jeszcze i bardziej zmizerowana, wylękła niż gdy ją widział w drodze... Z trwogą zbliżyła się ku niemu.
— Dzięki Bogu, zdrowie wam powraca — odezwał się Mszczuj poglądając na nią.
Szła zwolna jak upojona oburącz trzymając się za głowę.
— Zdrowie? choroba? — odparła — ja sama nie wiem co się dzieje ze mną? Ta pani ma władzę straszną, wczoraj przemieniła mnie, wzięła moją duszę ze mnie, wycisnęła ją jak chustę i stała się białą i czystą... Zapomniałam o wszystkiem... nie chciałam nic tylko z nią być i zostać na wieki. Dopóki ona tu była, błogo mi było... gdy odeszła, czym się obudziła, czy śpię znów, czy roję, czy żyję, nie wiem. Pamięć i strach powracają... trwoga niewoli... Ona moją duszę weźmie ze mnie... Ratujcie mnie! A! tak siłę ma wielką!!
Dziś znowu pamiętam i drżę! Niewola mnie czeka i ten sen co wczora... śmierć...