Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom II.djvu/143

Ta strona została uwierzytelniona.

dobywać zaczęła i rozwijać — ostrożnie, powoli, nieznośnie...
Naprzód błysnęła chustka zachwycająca, uprzędziona tęcza, wytkana łąka kwiecista... Patrzały na nią oniemiałe... Stara, ledwie śmiejąc dotykać, z poszanowaniem dobyła ów cud — obrazek...
Dziewczęta które widziały tylko greckie malowania duże i niezgrabne, nie prędko wśród tego złota i splotów dostrzegły Maryi i Anioła... Powoli zapoznawały się z niemi, w oczach ich rozjaśniła się ta scena pół w niebiosach, pół na ziemi, na poły obleczona obłokiem, w pół skromna i domowa... Patrzały nie śmiejąc dotknąć, bojąc się tchnąć aby oddech nie zakaził tej świętości...
Wszystko troje, Dzierla trzymająca w rękach dar ten, dwie Halki wpatrzone weń, — pozostali długo w zadumanem milczeniu...
Przyszło im na myśl że za biały kołacz, taki skarb, to było za wiele, zarumieniły się. Ani przyjąć nie śmiały, ani chciały odrzucić. — Obrazek pociągał ku sobie... Można się było modlić do niego, a modlitwa doń mogła być tak skuteczną jak on był piękny.
Spojrzały na siebie i zwolna rączki ich wysunęły się bojaźliwie ku pargaminowej kartce, ujęły ją i z obawy aby się stara nie zbudziła zaczęły zawijać troskliwie... Żadna z nich nie