Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom II.djvu/147

Ta strona została uwierzytelniona.

podobno przyniesionym z Południa, nie dźwigał żadnych ozdób wyszukanych, oprócz dwu małych skrzydeł po obu bokach jego, których pióra były złocone.
W lesie przewodnik na małym koniu ciągle ukazywał drogę, a zdawał się wyszukiwać jak najmniej uczęszczaną, wcale więc nie raźno im jechać było, bo się przedzierać musieli to gąszczami, to przez moczary i kępiny, przez kłody i zawały, a do pół dnia ni żywej duszy ni leśnej chaty nie widzieli.
W lasach z liści ogołoconych panowała cisza tej pory roku gdy drzewa czem szumieć nie mają, a głos ich letni zmienia się w szmer suchy, w szelest śmiertelny... Tylko gdzieniegdzie łany sosen i świrków weselej zielonemi gałęźmi rozmawiały.
Sądził Jaszko że dowódca w drodze się do niego zwróci, zagada, — pytać będzie, lecz ani nań spojrzał, zapomniał prawie, jechał zadumany, i zdawał się nie widzieć go, nie wiedzieć o nim.
Dumny człek był tem obrażony do żywego, bo choć w nieznajomym domyślał się znacznego jakiegoś urzędnika, — nie miał się sam za tak małego aby już z nim rozmówić się nie było warto. Pocieszał się wszakże tem iż do Światopełka dostawszy się, użali się na butnego człeka, co go poszanować nie umiał. Czuł w sobie tę samą krew która płynęła w żyłach owego książęcia nad Pomorzem panującego.