Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom II.djvu/152

Ta strona została uwierzytelniona.

łemi i z biczami napędzali i krzyczeli. Z pośpiechem wielkim szła robota.
Zamek wydał się Jaszkowi dosyć mocnym, bo go wody dwóch jak miarkował rzek, oblewały do koła, moczary i jeziorzyska przystęp doń czyniły trudnym. Jedna hać wązka wiodła na gródek a i tę przekopać było łatwo...
Sam gród jak wszystkie ówczesne, nie odznaczał się żadnem budowaniem wytwornem. Wszystko tu było z drzewa, chrustu, kołów, gliny i ziemi. W środku ciągnęły się izbice u parkanów zasypane z góry i pokryte darniną, szopy i stajnie, a w głębi stał dworzec lichy, z bierwion sklecony, po nad którym wznosiła się strażnicza wieża, mało co nad wały wystająca. Nie służyła ona do obrony, tylko do rozglądania się po okolicy i zbudowana też była słabo, przejrzysto, byle drabiny do czego przyprzeć można.
Oprócz dworca niepoczesnego, kilka namiotów dla ludzi stało rozbitych w podwórzu i dosyć służby koło nich się kręciło. Tu już książęcia więcej było poznać można, bo urzędników miał podostatkiem a i duchownych zaraz dostrzegł Jaszko kilku...
Do głównego namiotu Plwacz prowadził gościa, który szedł przodem, wielkiego poszanowania mu nie okazując.
Jaksa sposobił się jako tako tu umieścić, bo już na łaskę dowódzcy nic nie rachował, gdy