tawie[1] ten z którym Jaksa przybył. Patrzał on nań i ciekawie i szydersko.
— Oto Jaksa mój — odezwał się do Plwacza[2] — Pokłoń się księciu, a teraz i mnie możesz, bo wiedz, że masz Światopełka przed sobą, któregoś chciał widzieć, a poselstwo od ojca sprawić.
W drodze mi się czem jestem nie zdało okazywać, tu w Uściu jużem jak w domu. A naprzód, wiedzieć masz, że my nigdy w Płocku nie bywali!...
Podniósł rękę do góry i rozśmiał się złośliwie...
Jaksa się pokłonił obu.
— Mów — rzekł niecierpliwie Władysław — plując już po swojemu i perząc się. Jest tam kto w Krakowie coby rozum miał i tego gnuśnika przepędził?
— Na tych co by chcieli nie zbywa — rzekł Jaksa. — Ojciec mój nie zapomniał swych krzywd, ani ja, ani my wszyscy ile nas jest. Leszek by już może wyleciał, gdyby go biskup Iwo i duchowieństwo nie podpierało.
— Nic to — przerwał Plwacz — ja też mam ich za sobą. O! tak! prawdą jest! bez nich nic, z niemi trzymać trzeba chceszli być cały i panować... Ja to wiem, ja ich obsypuję, ja im daję co chcą, niech sądzą, niech rządzą, niech monetę biją, niech z swoimi poddanymi czynią co się im podoba.