Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom II.djvu/164

Ta strona została uwierzytelniona.

Znowu więc sam, w nieznanej okolicy, z kilkorgiem czeladzi nie zbyt świadomej dróg, znalazł się Jaszko, tyle tylko wiedząc co mu w Uściu rozpowiedziano głucho o gościńcach i przesmykach...
Deszcz padał noc całą, ziemia była rozgrzęzła, a Jaszko kwaśny i zły tak że nim za hacie wyjechali na suchszy grunt i konia zćwiczył i sługę obił a klął nieustannie.
Zła to była wróżba na drogę. Raźniej mu się dopiero zrobiło gdy z trzęsawisk i błot do lasów się dostał. Chociaż przestrzegano go by wielkich dróg unikał, Jaszko ufny w siebie a leniwy nieco, dla wygody puścił się gościńcem. Co gorzej, pomyślał że miasto wprost dążyć do Krakowa, nie byłoby od rzeczy nawrócić do Płocka i tam spocząć a z Sonią się zobaczyć... Baba go doskonale karmiła i poiła, a Jaszkowi przysmaki te nie były rzeczą obojętną.
Poselstwo nie zdało mu się tak pilnem aby dla niego karku nastawiał, owszem, w pole wyruszywszy, gdy Światopełka nie miał nad sobą, znowu powątpiewał czy pomorski pan miał słuszność. Zły był na niego, że mu powracać kazał tam zkąd się ledwie wydobył.
Nie wątpił że ojciec go swą powagą osłoni, lecz rozpocząć życie na nowo obmierzłe, chować się i gnuśnieć w kącie — było mu nieznośnem.
Gdy się wybrali na gościniec wielki, Jaszko