Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom II.djvu/185

Ta strona została uwierzytelniona.

ku i to jeszcze biskupiego brata... Będą go sądzili, to im dopiero gody, aż się oblizują.
Jaksa konia zatrzymał.
— Co pleciesz? — zawołał — co za błazeństwo prawisz?
— Nie żadne błazeństwo — odparł śmiesznie poważną robiąc minę błazen. Wasza miłość się przekona, że Trusia nie kłamie; ale błazen choć prawdę rzecze, nikt mu nie wierzy, dla tego mu gadać wolno...
Jaksa stał i słuchał.
— Mówże ty mi tak bym zrozumiał — dodał.
— Cud się stał u nas, stary brat krakowskiego biskupa z zamku mniszkę ukradł i wiózł ją na koniu, gdy go książęcy ludzie napadli i chwycili. Prawda że dwu ubił, a kilku ręce połamał, ale niemców dosyć jest, niewielka szkoda! A starego powiadają że zetną...
Słuchający jeszcze nie rozumiał, a Trusia stojąc przy nim kołpakiem potrząsał i śmiał się.
— To dopiero gody! — powtarzał.
— Inaczej to musiało być! — przebąknął nareszcie Jaksa, koniowi znowu dając ostrogę. Trusia obok kroczył.
— Kto to może dobrze wiedzieć co po nocy było — mówił — dosyć że starego związali i do więzienia wrzucili, a teraz się do sądu zbierają.
Przybyła zaraz nasza święta pani księżna z Trzebnicy po swoją mniszkę i padła słyszę mę-