Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom II.djvu/188

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ludzie mi prawią — ale wierzyć się nie chce! — rzekł Jaszko.
— Jam prawie na to patrzył — odparł Nikosz — a nie wiem jeszcze czy to prawda, czy kłam. Człek taki poważny i stateczny, dzieweczka do klasztoru przeznaczona...
Podniósł ręce do góry...
— Szatańskie to sprawy — dodał z westchnieniem.
— Jakże to było? — pytał Jaksa.
— Naprzód stary od rozbójników je ratował, — począł Nikosz — potem w drodze widać mniszkę namówił sobie. Na zamku gdy ona wrzekomo chorowała a książę na łowach był, podkradał się do niej. No — i zmówili się! Wieczorem jej nie stało, a on wyciągnął z miasta. Puściła się pogoń, wzięli ją u niego na koniu, a broniąc jej stary, dwóch naszych najlepszych w miejscu ubił, kilku ręce pogruchotał. Ledwie go zmogli..
— Cóż? i sądzić mają?
— Albo jutro lub pojutrze! — odparł Nikosz — i z więzienia prosto na pieniek. Kat już miecz szlifuje.
— Odrowąż! — z mściwym wyrazem zawołał Jaksa — to mi zapłaci za wszystkie nędze tej włóczęgi z której powracam...
Juściż gdy go ścinać będą, wpuścicie mnie w podwórze, abym i ja popatrzył.