Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom III.djvu/015

Ta strona została uwierzytelniona.

żeście mu uszli — spokojnie odrzekł Kumkodesz. — A panu Wojewodzie, ojcu, jużci choćby nie chciano, wiarę dać potrzeba.
Jaszko zagryzł usta.
— Ma już tak być że mnie jak więźniowi i na łowy nie wolno jechać — zawołał. — Sulenta kupiec świadkiem żem tu myślistwem się bawiąc, cały czas u niego przesiedział. Zaraz niepoczciwi łotra ze mnie jakiegoś zrobili.
Wrócę więc do Krakowa, żeby im kłam zadać. A wy kiedy jedziecie? — zapytał.
— Sam nie wiem, bo może u Cystersów w Henrychowie albo gdzie księdza Biskupa znajdę — rzekł zimno Kumkodesz, jakby wiązania się z nim unikał.
Widząc tę niechęć ku sobie, Jaksa poszedł dalej w miasto..., szukać Nikosza.
Około grodu ludzi zbrojnych i czeladzi jeszcze się więcej skupiało, gawiedź miejska ciekawa chciała widzieć więzienie z którego siłą szatańską wyrwał się Waligóra, lecz już z rozkazu kasztelana nie puszczano nikogo. Straże stały w bramach i rozpędzały tłumy. W twarzach Niemców złość widać było i gniew wielki.
Nie chciano też puścić i Jaksę, choć się opowiadał do Nikosza, a nie bardzo go i słuchał kto — choć rycersko był przybrany.
Pomiędzy Niemcami a polskim dworem, słychać było zajadłe sprzeczki i krzyki.