Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom III.djvu/024

Ta strona została uwierzytelniona.

Za wojewodą zaraz ściągać się poczęli powinowaci, stryjeczni, bratankowie, pokrewni i co tylko z Jaksami trzymało, a do nich się garnęło, wszystko co Leszka mieć nie chciało nad sobą.
Prawie niepostrzeżenie kilkunastu średnich i starszych lat ludzi, z umysłu poodziewanych skromnie, wjechało do dworca. Żupanów w nich, możnych comesów i urzędników znacznych nie łatwo było poznać. Izba do narady wybrana była mała, od ogrodów, gdzie ich ani światło zdradzić, ani obcy podsłuchać nie mógł...
Wojewoda wszedłszy do gromadzących się, szepnął im, że Jaszko tylko co od Światopełka z poselstwem wracał. Czekali więc nań niecierpliwie odgadując zawczasu z czem przysłanym być mógł.
Posłano po niego.
W rodzinie swej Jaszko, którego ojciec lubił dosyć, miru nie miał. Odrowążowie obwiniali go, iż ich skaził postępkiem nieopatrznym i po szalonemu dokonanym. Nie wierzyli mu bardzo...
Znalazł też na wstępie przyjęcie zimne, wejrzenia niespokojne, usta milczące.
Dwu stryjecznych wojewody siedzących za stołem, ledwie go skinieniem powitało. Młodzi też patrzali niechętnie.
Jaszko to czuł, musiał więc butą nadrabiać, a ważnym się czynić sam, gdy go za takiego mieć nie chciano.