Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom III.djvu/036

Ta strona została uwierzytelniona.

się ku nim, palce trzymała na ustach, zalecając milczenie.
Niemcy zatrzymali się nieco wśród izby, bo właśnie w tej chwili płomię od ognia, jak w zmowie ze starą Dzierlą, ku górze się wspięło i rzuciło cały swój blask złocisty na dwoje Halek w kątku.
Obrazek tych ślicznych dzieci zachwycił wchodzących, tak że dalej postąpić nie śmieli.
Z obawą patrzały Halki na nich, ze zdumieniem spoglądali dwaj młodzi rycerze na to zjawisko.
Halki miały przed sobą nareście tych ludzi obcych, których tak widzieć pragnęły..., i znalazły ich dziwnie podobnemi do jakichś snów własnych, do marzeń dziecinnych. Wydali się im czymś daleko wdzięczniejszym niż pospolici parobkowie, których widywały zwykle, czymś szlachetniejszem...
Mieli coś pańskiego w sobie. Przewrotność, zajadłość, nielitość niemiecka o której ojciec mówił tak często — nie godziła się z ich powierzchownością spokojną i pięknością obu.
Jeden pociągał weselem, którem cała jego twarz była oświetlona, drugi smutkiem łagodnym, cierpliwym, męzkim. Halki napatrzeć się ich nie mogły...
Gero witał je ukłonem i ruchem rąk, które do piersi przykładał, Hans lekkiem skłonieniem głowy i tęsknem wejrzeniem...