Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom III.djvu/050

Ta strona została uwierzytelniona.

dzwonka tego przebudził Halki. Były nawykłe być mu codzień posłuszne, wstały drżące i ująwszy się za ręce poszły do ołtarza...
Ks. Żegota odprawiał mszę ze spokojem powszednim. Dobruch mu służył. Po mszy oba klękli i odmawiali modlitwy. Halki też odejść nie chciały, bo im się zdało tu najlepiej i najbezpieczniej.
Słońce się z za grubych chmur przebiło, a starego Waligóry doczekać się nie mogli jeszcze... Z ludzi żaden nie spotkał go w pogoni. Telesz siadł na koń z małą gromadką, by szukać pana.
Było południe już, gdy stara prządka niespokojna poszła do kaplicy po dzieci. Płacząc wyciągnęła je ztamtąd gwałtem prawie, aby je nakarmić i otulić. Wiało jesiennym chłodem mroźnym.
Halki szły posłuszne, nie mówiąc słowa, nie płakały już nawet, bo łez im nie stało, oczy miały czerwone, lica blade, chwiały się jak kłosy w burzę... Mijały szopę, której wrota stały otworem, stara prządka spojrzała w nią i krzyknęła. Halki powtórzyły jej krzyk, oczy ich zwróciły się za starą...
W głębi szopy przez rozwarte wrota widać było na ciemnem tle jej, białego coś, wiszącego jak płachta u belki...
Była to stara Dzierla, która się powiesiła na pasku. Dziewczęta pozakrywawszy oczy, pobie-