łości jakby mu co na myśl przyszło — przystąpił do Kumkodesza szepcząc mu.
— Panaście widzieli? Blady jest i chmurny... czuje on to, co ja...
— A tyż co czujesz? — spytał Kumkodesz.
— Ile razy spojrzę nań, czy jedzie miastem, drogą, czy się modli w kościele... widzę zabójców koło niego, miecz nad głową i pana nagiego w ranach...
Kumkodesz potrącił go gniewnie.
— Jak ta baba co ci opończę wzięła szalony jesteś! — krzyknął.
Hebda głową rzucił.
— Com winien kiedy jedno widzę wciąż czy słońce świeci, czy noc... bylem pana zobaczył — wnet mi się przewraca w nagiego i porąbanego — odparł Hebda.
Żegnam się i odpędzam marę — to cóż? myślicie że ustępuje?
Nie — krzyż ją przetnie na dwoje, na czworo, a kawałki stoją przed oczyma!
— Dzięki Bogu, panu naszemu nic nie grozi! — począł Kumkodesz — myśl ty ino o sobie.
I chciał iść, aby się od żebraka odczepić, ale Hebda kroczył za nim.
— Prosiłem ja świętego ojca naszego — mówił ścigając go ciągle Hebda — aby mnie przeżegnał, i mary odegnał. Nic nie pomaga! Com winien, że mi takie oczy dano za karę, które widzą czego
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom III.djvu/065
Ta strona została uwierzytelniona.