nigdzie, postacie jakieś strwożone ukazywały mu się zdala i pierzchały kryjąc się po kątach...
Na odgłos jego rogu Telesz nie nadbiegł...
U drzwi dworca skoczywszy z konia znalazł wielką izbę pustą, otworem, ognisko zagasłe... — jak gdyby ludzie wymarli.
Dzieci! gdzie były jego dzieci! Waligóra po ciemku rzucił się drzwi do komór wyłamując i wołając głosem wielkim...
Nikt nie przychodził, nie pokazywał się nikt, nie słyszał...
Włosy przerażonemu powstały na głowie, a że mu głosu zabrakło, pochwycił róg i dąć zaczął ze sił wszystkich.
Trąbienie jak grom rozległo się po izbach, po podwórzu... Nikt nie przychodził.
Ludzie którzy ze Mszczujem przybyli rozbiegli się, wylękli jak on szukać kogoś z domowych. Na widok ich zdala uchodzili wszyscy... nikogo pochwycić nie mogli.
Jeden z czeladzi postrzegł słabe światełko przez otwarte drzwi kaplicy. U ołtarza na kolanach zgięty modlił się Dobruch. Porwali go i pociągnęli bezwładnego przed pana, który stał róg trzymając w ręku, oparty o drzwi, oszalały.
Pacholę mu przyświecało pochwyconą gdzieś drzazgą... Gdy starego Dobrucha, który krzyżyk trzymał w ręku, przywleczono przed pana, postradał mowę ze strachu.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom III.djvu/080
Ta strona została uwierzytelniona.