Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom III.djvu/081

Ta strona została uwierzytelniona.

Mszczuj napróżno wołał ręce łamiąc. — Gdzie dzieci moje? — Dobruch płakał i nie odpowiadał.
Dzieci nie było!! Stara prządka znikła także — Telesz się nie pokazywał — czeladzi reszta z trwogi kryła się po szopach, wyżkach i dołach...
Co się tu stało Mszczuj nie mógł nawet myślą zgadywać, wiedział tylko że jego dzieci, jedynych tych co go na ziemi trzymały — nie było.
Widząc pana pół trupem już z trwogi i gniewu, ludzie co z nim jechali, rozbiegli się wszyscy szukać kogoś coby o nieszczęściu opowiedział... Był może jaki ratunek...
Dobruch tymczasem ochłonąwszy, jęczeć zaczął i przysunął się do starego...
— Telesz popędził za niemi — rzekł, — dwa dni temu — i nie wrócił...
— Za kim? — Mszczuj nie mógł spytać, język mu przysechł do ust spalonych.
Wleczono starego parobka, który wyrywał się krzycząc, sądząc że go wiodą na stracenie.
Padł błagając o życie u nóg Waligóry, zaklinając się że był niewinnym... Rwało mu się opowiadanie bezładne.
— Panie, ojcze, my wszyscy niewinni. Kto ich wie, jak, którędy Niemcy się nocą wkradli na gród... Wrota stały zamknięte, straż u nich... Porwali dziewczęta i unieśli je z sobą, unieśli... Przyszli i wyszli tak cicho że dopiero nazajutrz postrzegły baby że naszego skarbu zabrakło.