Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom III.djvu/082

Ta strona została uwierzytelniona.

Telesz ze wszystkiemi ludźmi i końmi od dwóch dni w pogoni...
Mszczuj słuchał, nie dając znaku po sobie — czy zrozumiał opowiadanie jękiem przerywane — gdy parobek dokończył, zachwiał się i padł jak długi na ziemię.
Piorunby nie raził silniej... Czeladź pobiegła po wodę, ludzie wzięli na ramiona i zanieśli do izby. Zapalono ogień, poczęły się zwlekać baby.
Stary oblany wodą, otworzył oczy wkrótce, ale usta ścięte rozewrzeć się nie mogły. Leżał tak w osłupieniu niemem, żywy a umarły, — bezwładny...
Przestraszona czeladź, nie wiedząc co począć po krótkiej naradzie, na lepszych koniach puściła się do Krakowa dać znać Biskupowi.
Dobruch, stare baby, kilkoro pacholąt siadło tymczasem na straży przy chorym..., który zdało się że z boleści wielkiej zmysły postradał...
I ten cios jeszcze nie zdołał go dobić — żył, musiał żyć.
Noc tak przeszła. — Rankiem z pogoni próżnej zaczęli powracać ludzie pieszo, lub z końmi porozbijanemi. Telesza tylko nie było.
Śladem Niemców, którzy w kilkanaście koni uchodzili z uwięzionemi dziewczętami, gonili, jak opowiadali ludzie, aż do łużyckich granic. Tam im przepadł ślad, w obcą ziemię nie śmieli iść, boby języka nie dostali, a w niewolę popaść mogli.