Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom III.djvu/166

Ta strona została uwierzytelniona.

w ręku i skrwawionego już... Ledwie miał czas płaszczyk na ramiona narzucić i skryć jak mu się zdawało, to co czynił, przed okiem brata, bo się ze swoją surowością i pobożnością taił przed ludźmi...
Mszczuj też uczynił tak jakby nie widział nic.
Modlitwę ukończywszy ziemi ucałowaniem wstał Biskup i z twarzą na podziw wesołą ku bratu pospieszył. Ten miał tak posępne wejrzenie iż od razu widać było że nie z pociechą przychodził...
— Mszczuju mój — coć jest? Jużto znużonyś czy strwożony czem? — zapytał.
— Rzekłeś — odpowiedział Waligóra — tak — strwożony. Naganisz ty mi to pewnie, alem nie winien że mnie ciągle niepokój ogarnia. Nie o siebie zaprawdę — o pana.
— O pana? — spytał Biskup — a cóż cię trwoży?
— W powietrzu coś niedobrego czuję, — mówił stary. — Gdybyś mi kazał powiedzieć com widział i słyszał, nie umiałbym się tłumaczyć... a boję się. Plwacz ma tu jakieś związki, spiski... coś knują!
— Po czem to poznajesz? — spytał Biskup...
— Ludzie po obozie się wałęsają obcy, podpatrują, wysłuchują, poją... — mówił Mszczuj. — Pomiędzy naszemi swawola i pijaństwo straszne, a do niego jakaś niewidzialna ręka popycha i na-