Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom III.djvu/188

Ta strona została uwierzytelniona.

przygotowywano się do czegoś — chociaż odgadnąć było trudno jakie to miało znaczenie. Z rozbudzoną ciekawością Mszczuj pilno słuchał...
Starszyzna chodziła po namiotach, półgłosem wydawano rozkazy. Usłyszał jednego tysiącznika, który do gromadki mówił.
— Nie spać, zbroi nie rozdziewać... na dane hasło wszyscy mają się rzucić, gdzie im się droga pokaże i — rąbać!!
Niezrozumiałem to było dla Mszczuja, ale wielce podejrzanem.
— Jak zatętni na drodze, — dodał dowódzca — choć zdala, żeby byli ludzie pogotowiu...
Wskazywał coś rękami, mówiąc ciszej... Ludzie zdawali się to rozumieć. Niektórzy robili uwagi, że ich garść była nie wielka...
Tysiącznik ich łajał, dodając:
— Toż nie sami będziecie...
Uchwycił wśród gwaru wymienione nazwiska Leszka i ks. Henryka szlązkiego, potem Władysława starszego.
Wszystko to tak było podejrzanem, iż Waligóra aby nie być postrzeżonym, objechawszy tyłami oddział Plwacza, co prędzej podążył do swoich. Radby się był z kim o tem rozmówił — lecz do wojewody nie mógł jechać, biskupa nadaremnie trwożyć nie chciał, zmuszony został wprost udać się do Leszka.
Ten siedział jeszcze swobodnie z kapelanem