Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom III.djvu/190

Ta strona została uwierzytelniona.

Leszek zniecierpliwiony ręką go dotknął.
— Ani mi się waż jej stawić — przerwał gorąco. Zwróciło by to oczy, posądzili by mnie ludzie że się lękam. Nie chcę tego i zakazuję. Po co straże? cały mój obóz jest strażą.
— Ale tam ludzie do rana pić będą i pośpią się nad ranem, — rzekł Mszczuj.
— Niech śpią! — odparł Leszek obojętnie. — Mój stary, tobie bo się śni niebezpieczeństwo... Chcącemu się go dopatrzeć, zawsze się coś przywidzieć może...
Ruszył ramionami książę — a Waligóra nie nastając, pokłonił mu się do nóg i usunął.
Leszek postąpił za nim do progu, uderzył go po ramieniu i rzekł cicho:
— A i ty legnij, dobry mój stróżu[1] W twoich latach spoczynek potrzebny... tyś zmęczony...
Na to Mszczuj nie odpowiedział nic, poszedł z najmocniejszem postanowieniem czuwania przez noc i nie spuszczania oka z obozu do rana.
Konia tylko na którym go jednego łatwiej ludzie postrzedz i poznać mogli, postawił u żłobu, nie zdejmując z niego siedzenia, sam zaś otuliwszy się opończą, powlókł się po obozie, między namioty unikając ognisk i światła.

Nie było najmniejszej różnicy pomiędzy dniem tym a dawnemi, ludzie pili i bawili się. Mszczuj tylko dostrzegł, że pod namioty jacyś obcy podwozili beczki, jakby na przekorę temu, iż ludzi

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki.