Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom III.djvu/191

Ta strona została uwierzytelniona.

trzeźwych mieć chciano. Piwo i miód jakiś rozdawano w ten sposób, iż łatwo było dorozumieć się, że szynkującym je o zarobek nie chodziło. Brali co im dawano, inni pochwyciwszy napój uchodzili nie płacąc wcale, nie ścigani. I to się Waligórze podejrzanem wydawało tem więcej, że beczki zdawały się przysuwać od strony Plwacza, u którego żołnierze wcale nie pili i stali jak na czatach.
Ogarniał go niepokój coraz większy, przypomniał sobie właśnie co mu opowiadał z obojętnością swą pańską Laskonogi jak na jego obóz pod Uściem, gdy się ludzie najmniej tego spodziewali pół senni leżąc, pół pijani napadli z zamku Odoniczowi i straszliwą mu klęskę zadali.
Poradzić na to, co się tu działo, nie mógł Mszczuj, ponieważ nie czuwał nikt, a dwór i żołnierstwo po ucztowaniu spać wszystkie legło i coraz nieopatrzniejsze jakieś bezpieczeństwo widział w obozie. Musiał więc zostać na straży.
Poszedł pod dworzec pański.
Tu, jak przykazano, nikogo nie znalazł, drzwi nie pozasuwane jak zawsze, czeladź jaka była głęboko uśpiona[1] Cisza zaczynała coraz większa świadczyć iż co żyło — odpoczywało.

Wyszedłszy na plac, dostrzegł tylko przez zasuwy okiennic, słabe światło u Plwacza, trochę ruchu ostrożnego około domu ks. Konrada, reszta wszystko we śnie głębokim pogrążona była.

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki.