Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom III.djvu/196

Ta strona została uwierzytelniona.

bieństwa oddziałów, czy stado biegło niemal czwałem. Nie mógł nic innego przypuszczać nad to że wskutek wczorajszych nakazów, po wsiach sąsiednich rozstawione konie pędzono do obozu.
Zarazem na stanowisku Plwacza ruch się stał jakiś — ostrożny lecz znaczny, i ciche głosy poczęły dawać hasła. We dworze ks. Konrada choć światła nie było odsunęła się okiennica, dostrzegł wychyloną głowę, która zdała się nasłuchiwać i szybko potem znikła, a za nią okno zaparto. Waligóra jakąś mimowolną ogarnięty trwogą chwycił za miecz który miał u pasa...
Tentent coraz głośniejszy, coraz pospieszniejszy słychać było już dochodzący do krańców obozu, tuż, tuż... Straże ani się ozwały, więc musiało to być stado...
Wybiegł już z za węgła Mszczuj, gdy wśród owego hałasu, wyraźnie rozeznawał szczęk mieczów...
Nie było chwili do stracenia, to czego się lękał, dokonywało się, obóz spał, napad jakiś się gotował. Myśląc już tylko o panu bezbronnym Mszczuj nie widział już ratunku nad ułatwienie mu ucieczki. Wkrótce byłoby zapóźno, wbiegł więc poza dwór i własnego konia który w gotowości stał, pochwyciwszy, pędem z nim ku łaźni skoczył — wołając ile miał siły..., a raczej krzycząc już tylko aby ludzi pobudzić.
Nim z koniem powrócił nazad Waligóra, już