Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom III.djvu/203

Ta strona została uwierzytelniona.

który ręka jakaś niewidzialna pousuwała i potrzęsła słomą i sianem. Koni nie było... Przerażeni swą bezbronnością ludzie uciekać zaczęli..., nie mieli czem, nie wiedzieli przeciw komu się obraniać.
Jedni pierzchli w lasy, drudzy chowali się po dołach, inni stali jak upojeni jeszcze, nie pojmując co tego zamięszania było przyczyną.
Mszczuj poddawszy konia Leszkowi znalazł się niemal sam jeden z mieczem przeciwko całej tej kupie która nań następowała. Wcale go to nie ustraszyło, wiedział że zginie, dlatego właśnie postanowił drogo kazać opłacić śmierć swoją. Zbrojni którzy na dworzec wprost spieszyli przyparli go tylko do ściany łaźni... kilku płatnął, ale następowali coraz nowi z pośpiechem i na walkę żaden nie miał czasu. Cięć parę rozbiło mu czapkę i lekko zraniło głowę. Ludzie ci co innego mieli na myśli, rabunek im smakował, do którego nie chcieli się dać wyprzedzić. — Minęli więc zgniecionego i poranionego Waligórę; i ten miał się za niemi rzucić, gdy z boku ukazał się Gero z krzykiem, jakby nań dawno czatował, przypadając do starca. Z drugiej strony Jaszko z za węgła z tyłu mieczem oburęcznym uderzył go w głowę i w chwili gdy niemiec z przebitą piersią padał na ziemię, Mszczuj przykrył go sobą.
Jaszków kord pozostał mu głęboko w czaszce, tak że Jaksa dobyć go nie mógł. Waligóra drgnął