tańca, ani muzykalne talenta, ani uśmiech i grzeczność nadskakująca, któremi witał każdego, bez względu na położenie jego i stosunki towarzyskie, jakoś nic dotąd nie pomagały.
Maks Henryk de Simonis przybył tu z Bernu, opierając się na pokrewieństwie z Ammonami, a jeden z Ammonów w służbie pruskiej i dyplomacji, ważne dosyć zajmował stanowisko. Kuzyn ten, mający mu służyć za protektora, przyjął go więcej niż zimno, ręce pochowawszy w kieszenie, a głowę zadarłszy do góry. Pokrewieństwa nie zaprzeczał, ale głosił zasadę, iż młodzież o własnych środkach szukać sobie drogi powinna, bo tylko zostawiona własnemu przemysłowi siły do życia wyrobić jest w stanie.
Osobliwy to był człowiek ten Ammon stary; bo młodzieńca tak przy pierwszem widzeniu się z nim zbił z tropu i sfukał, iż już przed nim więcej pokazać się nie śmiał.
Pan Maks, gotów do największych ustępstw względem obcych, bo na to się wybierając w drogę przygotował, względem kuzyna uczuł w sobie jakąś dumę i urazę; ubodło go wyzwanie; przechodząc próg jego niegościnny, powiedział sobie, iż gdyby miał z głodu umierać, więcej się do niego nie zgłosi.
Stary Ammon, który może tylko chciał młodzieńca wypróbować, czy jest dostatecznie giętki i sprężysty, stał jeszcze, jakby spodziewając się powrotu jego, gdy Maks, już kapelusik nałożywszy na zgrabną peruczkę (bo był elegant nielada), cały zarymieniony zbiegał ze schodów, kląc się, iż ich więcej nie przebiegnie i do domu tego nie wróci.
Stary też powoływać go nazad nie myślał i tak kawaler de Simonis znalazł się na bruku berlińskim (o ile go tam naówczas było) sam jeden na Bożej Opatrzności. Ale miał lat dwadzieścia i pięć, które są potęgą wielką; miał jeszcze z domu wziętych, jako stawka ostatnia, półtorasta dukatów; miał zęby białe, twarz jaśniejącą młodością, niebieskie, magnetyczną siłą tryskające oczy, zdrowie żelażne i mocne postanowienie wdrapania się na górę, choćby z pomocą nóg, rąk i wszelkiego narzędzia, jakiem go Bóg obdarzyć raczył.
Rodzice kawalera de Simonis, których był już postradał (jedna tylko siostra pozostała mu z rodziny), byli niegdyś ludzie majętni, mieli pochodzić z jakiejś szlachty, pono włoskiej; lecz nieszczęśliwe okoliczności zrujnowały ich do szczętu i zaledwie resztki mienia poświęciwszy wychowaniu syna, niewiele, tak jak nic prawie zostawić mu mogli.
Odłużony dom w Beruie, w którem Maks siostrę ze staruszką ciotką zostawił, paręset dukatów ostatnich składały całe mienie młodego awanturnika. Ale kióż w dwudziestu kilku leciech wątpi, że się pięciu zdrowymi palcami dorobi, czego zapragnie. Maks pragnął w ogólności wszystkiego, co przyjemnem
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Z siedmioletniej wojny.djvu/008
Ta strona została uwierzytelniona.