Możeby był, uwzględniając trudności położenia, powędrował już dawno na inne dwory, do Drezna lub Monachjum... gdyby nie objawiona mu życzliwość hrabiny de Camas... Ona mu, choć niewyraźnie, pewne, nieokreślone czyniła nadzieje; a gdy tylko sposobność się podawała, staruszka badała pilnie tego kandydata do wszelakiej służby.
Zdaje się, że egzamina te musiały wypaść bardzo szczęśliwie, gdyż ostatnim razem wzdychającemu młodzieniaszkowi stara ochmistrzyni wyraźnie powiedziała, że się zrażać i zrywać nie powinien.
Kawaler de Simonis od przyjazdu swojego do Berlina, znalazłszy sobie przy szwajcarskiej rodzinie jakiejś, która tu cukiernictwem się trudniła, a była mu z Berna poleconą — izdebkę na drugim piętrze Pod Lipami, zajmował ją aż do tej pory. Wprawdzie pomieszczenie nader skromne dla kawalera tak wielkich nadzieji nie było bardzo stosownem, lecz nie wiedząc, jak długo potrwa nowicjat, musiał być ostrożnym wielce. U ziomka swego, Ceroniego, miał przytułek niewytworny, ale schludny, stół niewykwintny, lecz obfity i uprzejmą gościnność, za stosunkowo niewielkie pieniądze.
Trzymał się więc w swej izdebce, nie myśląc z niej się wynosić, pókiby jaśniejsze nie wzeszło słońce.
A słońca tego nie widać i nie widać było!!!
W skwarny dzień lipcowy ku wieczorowi, po przechadzce w lasku za miastem, kawaler de Simonis powracał właśnie w dosyć melancholicznem usposobieniu do swojego mieszkania, zabierając się rozpaczliwy list pisać do siostry, gdy wchodzącemu na drugie piętro zabiegła na schodach dwunastoletnia Carlotta, córka cukiernika, która nad wiek swój była dojrzałą i jawnie a oczywiście kochała się już, dla nabrania wprawy, w pieknym Maksie.
— A chodż-że pan! a prędzej! — zawołała z góry, tupiąc nóżkami i biorąc się w boki, a mrużąc oczki i sznurując buzię — mam coś dla pana.
Maks uśmiechnął się smutnie. Zaloty te dwunastoletniego dziewczęcia były wyraźną ironią losu... nie takich, jadąc tu, spodziewał się sukcesów.
— Cóż tam pilnego, czarnooka panno Carlotto?
— Bardzo pilnego! bardzo ważnego! — zaczęła szczebiotać, kręcąc się, mała — a tak! a tak! i, jeśli jak żółw się wlokąc spóźnisz się pan, a będzie po czasie... jam temu nie winna...
I ręce rozpostarła teatralnym ruchem. Maks stanął, podszedłszy kilka kroków. Dziewczę tupało i biło ręką o poręcz schodów.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Z siedmioletniej wojny.djvu/012
Ta strona została uwierzytelniona.