— Hrabina de Camas przysyła tu, abyś pan dziś był u niej! — pospieszyła Carlotta, dłużej nie mogąc utrzymać tajemnicy, i spojrzała tryumfująco. W istocie mogła przybrać ten wyraz twarzy, gdyż Maks, jak piorunem rażony, skoczył ku niej, po drodze chwycił ją wpół, pocałował w czoło. Dziewczę oblało się rumieńcem, udając, że się wyrywa, ale de Simonis w tejże chwili popędził do swej izdebki i znikł jej z oczu.
Zdyszana Carlotta pobiegła na palcach pod drzwi jego pokoju, nastawiła ucho i domyśliła się, że żywo musiał się zacząć ubierać; gdyż słychać było rzucanie, stukanie, szczęk i brzęk sprzętów, które Maks z pospiechem chwytał, otwierał i przestawiał.
W istocie nigdy może piękny chłopak tak się nie spieszył ogniście. Godzina była blizka, na którą stawić się mu kazano, a choć od zamku niewielka go przestrzeń dzieliła — musiał się przecie wystroić.
Szczęściem świeżą peruczkę, jak z drewnianej lalki fryzjerskiej świeżo zdjętą, miał gotowiuteńką. Trzeba się tylko było umyć i przebrać. Jak na złość wszystko mu z rąk wylatywało, a na frak nie mógł się zdecydować, bo miał dwa bratersko piękne i w obu mu było bardzo do twarzy. Namyślać się nie miał czasu, los musiał stanowić... Jedna para pończoch jedwabnych w pospiechu tym padła ofiarą.
W kwadrans jednak kawaler de Simonis był gotów, kładł już przed zwierciadłem perukę, miał kapelusz w ręku i, przejrzawszy się, uśmiechnął, kłaniając sobie z zadowoleniem.
Gdy wybiegł z pokoju, zastał znowu Carlottę w korytarzu się zwijającą (bo go przez dziurkę od klucza podpatrywała), ale ją tylko z daleka pozdrowił, aby peruki i stroju nie kompromitować. Po schodach zbiegł, jak baletnik, nucąc piosenkę i, znalazłszy się w ulicy, puścił strzałą ku zamkowi. Coś mu mówiło, że to była chwila w życiu stanowcza!...
Serce mu biło mocno...
Nigdy jeszcze podobnego poselstwa nie odebrał od hrabiny, był więc jej na coś potrzebny... Zamyślony, rozmarzony, kilku przechodniów potrąciwszy, a raz o mało nie utraciwszy kapelusza od uderzenia w ramię, stanął przed zamkiem i tu zwolnił kroku. Był u celu. Zamek wyglądał jak zazwyczaj w czasie lata; przez ten czas Fryderyk II siedział w Sans-Souci, a królowa w Schönhausen. Aż do czwartego piętra na schodach nie spotkał żywej duszy, oprócz kilku sług znudzonych, zostawionych tu do dozoru.
W przedpokoju hrabiny nie było też nikogo, prócz starego jej kamerdynera, a z sąsiedniego saloniku nie słychać było głosów, któreby gości oznajmowały.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Z siedmioletniej wojny.djvu/013
Ta strona została uwierzytelniona.