Kawaler de Simonis wszedł nieoznajmiony ostrożnie do salonu i tu także nie znalazł nikogo. Dopiero skrzypiące nieco trzewiki jego wywołały szelest jedwabnej sukni, a potem wnijście starej hrabiny, która ze zwykłą starannością wystrojona była, chociaż od śmierci męża nosiła się zawsze czarno. Głową skinęła mu przyjaźnie staruszka.
— Dobrze, żeś przyszedł, kawalerze de Simonis — odezwała się po francusku, bo za Fryderyka II dwór, wojsko, co żyło bliżej zamku, mówiło tym tylko językiem. — Ale — dodała, palec kładąc na ustach — nie wydaj się z tem później w rozmowie, że ja cię tu ściągnęłam sama... Rozumiesz?...
Pojętny nader młodzieniec skłonił się z poszanowaniem rękę na znak przykładając do piersi.
Staruszka usiadła na kanapie i spojrzała ku zegarowi na kominie. Było blizko ósmej.
Maks usiadł opodal nieco. Prawie w tej samej chwili dał się głos słyszeć nieco stłumiony, drzwi się otworzyły i wszedł znany kawalerowi de Simonis z widzenia Fredersdorf.
Maks zerwał się z siedzenia i ujrzawszy go, pohamować nie mógł radości swojej, tak, iż twarz cała rumieńcem została oblana. Szczęściem mrok wieczorny pokoju nie dozwolił widzieć tej zmiany, któraby zbytnią wraźliwość zdradziła, nie będącą przymiotem w człowieku, co się na dworze stara pomieścić.
Fredersdorf (ten sam, którego Voltaire zowie Fryderyka factotum) był niezmiernie znaczącą figurą, chociaż na pozór był człowiekiem bardzo skromnym, a miejsce jakie zajmował na dworze, nie stawiało go wysoko. Ludzie, którzy wiedzieli wszystko, szeptali, że pochodził kędyś z Frankonji i był synem kupczyka ubogiego, któremu się nigdy nie śniło ani o stanie wojskowym, ani o życiu na dworze. Lecz są przeznaczenia — Fredersdorf w czternastym roku życia wyrósł tak okrótnie, że ojciec mu sukna na odzienie nastarczyć nie mógł; rósł potem nieco wolniej do lat osiemnastu, a nawet do dwudziestu, a gdy się to wyciąganie skończyło, doszedł do grenadyerów pierwszego szeregu. W owych czasach było to prawdziwe nieszczęście dla młodzieńca, nie mówiąc już o ekspensie na sukno; król Fryderyk pruski miał monomanię wielkoludów i marzył nawet o stworzeniu rasy militarnej nadzwyczajnego wzrostu. Werbownicy jego jeździli po całej Europie, namawiając i kupując do służby ogromnych ludzi, po całych Niemczech i poza granicami Niemiec, odznaczających się pięknymi kształt. i olbrzymim wzrostem; gdy się nie dawali werbować, zakneblowanych uwożono, jak panny, i zmuszano, postrzygłszy, zaszywszy w mundur, do służby w szeregach. Wyszukiwano im potem małżonek równie dorodnych i z tak dobranych małżeństw,
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Z siedmioletniej wojny.djvu/014
Ta strona została uwierzytelniona.