— Hm! — rzekła — gdybyś pan miał nad swój wiek dyskrecję, dlaczegożbyś przy innym dworze nie miał być nam, królowi nawet, użyteczniejszym, niż tutaj?
Maks zarumienił się, jak wiśnia, i o mało nie porwał się z krzesła; kapelusz spadł mu z kolan, tak pilno mu było oświadczyć, iż gotów był do dyskrecji, jak grób, i do usług, jakich tylkoby po nim wymagano; ale ochmistrzyni mówić nie dała i pospiesznie ciągnęła dalej:
Słuchaj waćpan — rzekła — chciałabym szczerze coś uczynić dla niego, interesuje mnie położenie jego... Coś dla was na własną rękę wymyślić mogę... tak, na własną rękę... od nikogo nieproszona, przez przyjaźń, jaką mam dla waćpana. Uważaj waćpan tylko, kawalerze de Simonis...
Tu przysunęła się bliżej nieco, białą chudą, pomarszczoną rączką chwyciła gruszkę z talerza i, bawiąc się z nią, mówiła coraz głos zniżając:
— W tej chwili mi to na myśl przychodzi, dlaczegożbyś nie jechał do Drezna? Tam, wiemy to z pewnością, ten niegodziwy Brühl i jego zausznicy knują przeciw nam zdradę. Król strzela do psów i pali fajkę, jemu pod nosem zrobią, co chcą. Królowa Józefina nas nienawidzi. Waćpan jesteś swobodny, mógłbyś tam pojechać, porobić znajomości, podobać się Brühlowej, która młodych ludzi lubi, choć sama dawno młodą być przestała. Mógłbyś się dowiedzieć wiele, mógłbyś mi o tem donosić; jabym królowi czasem list jego przeczytała. Któż wie? tą drogą do wielkich się rzeczy dochodzi!
Wysypawszy prędko wymówione te wyrazy, hrabina de Camas czarne swe oczy przenikliwie skierowała na młodzieńca, chcąc odgadnąc, jakie to na nim uczyni wrażenie. Kawalerowi de Simonis gorzały policzki, usta drżały, oczy się iskrzyły, a gdy nareszcie wolno mu było przyjść do słowa, odezwał się z zapałem, składając ręce, jak do modlitwy.
— A! pani! proszę, rozkazuj, kieruj, wymagaj, co się podoba; spełnię bez zastanowienia wszystko!
Zręczne chłopię po tym wykrzykniku żywo poczęło, z sentymentalnym wyrazem:
— Jestem sierotą, sam jeden na świecie, nie mam opiekuna, doradcy, nikogo! oddaję się cały pani hrabinie. Muszę pracować dla mojej przyszłości, bo ją nikomu innemu, tylko sobie winien być mogę. Podaj pani rękę miłosierną sierocie...
Pochylił głowę. Ochmistrzyni się uśmiechnęła, a w uśmiechu tym było coś dziwnego, jakby politowanie jakieś i sąd surowy. Westchnęła, a po krótkim przestanku mówiła dalej:
— Więc cóż, kawalerze de Simonis? Przyjmujesz radę moją? Pojedziesz do Drezna?
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Z siedmioletniej wojny.djvu/019
Ta strona została uwierzytelniona.