— Na koniec świata! — odparł z zapałem Maks; lecz zaledwie wymówił te wyrazy, jakaś myśl wewnętrzna musiała go przestraszyć, pobladł nagle i zamilkł znacząco.
Błyskawicą przez głowę przebiegło mu jego położenie finansowe, szczupły zapas, jaki mu pozostał, a razem wielkie zbytki na saskim dworze, na którym bez pewnego kosztownego występu pokazać się, ani najmniejszej roli odegrać nie było można.
Hrabina de Camas zdawała się zgadywać myśl jego i podchwyciła, nie spuszczając go z oka:
Ponieważ oddałeś mi się w opiekę, bądź-że ze mną szczerym, kawalerze de Simonis. Żyjesz już dosyć długo w Berlinie, wprawdzie, jak słyszałam, skromnie, ale młodość ma swe prawa i potrzeby. Z domu zapewne wielkich nie miałeś zasobów. Dopóki ci się nie polepszy... jeżeli potrzeba, będę ci mogła czemś przyjść w pomoc.
Maks pospieszył ucałować jej rękę, nie chcąc w pierwszej chwili dalej tak draźliwą posuwać kwestję.
— Co się tyczy dworu saskiego — dodała — jeżeli się zgodzisz na podróż, mój kawalerze, przygotuję cię wiadomościami potrzebnemi, będziesz miał instrukcję ode mnie. Nie masz tam znajomych?
— Niestety! nikogo!
— Tem lepiej — mówiła hrabina — tem lepiej; do jednego z dwu, albo do starego Beguelina, który jest ziomkiem waćpana, albo do rezydenta Ammona listy mieć możesz ode mnie.
Spojrzała nań: usłyszawszy Ammona imię, Simonis drgnął, zarumienił się mocno i pomieszał.
— A! tylko nie do Ammona! — zawołał żywo. — Nie mogę mieć przed moją opiekunką tajemnic: tu udałem się naprzód do niego, nielitościwie odmówił mi swej opieki. Nie jestem dumnym do zbytku, lecz raz odprawiony, znać go więcej nie mogę.
— A! — uśmiechnęła się pani de Camas — nie koniecznie się z nim stykać potrzebujesz. — Ruszyła ramionami. — Beguelin Szwajcar, ten was po moim liście przyjmie otwartemi rękoma. Nikogo nie zadziwi, że jako Szwajcarowie oba żyć z sobą będziecie. Beguelin ciężki jest, stary, ale zna doskonale kraj i wielką wam być może pomocą...
Rozmowa o Saksonji trwała jeszcze chwilę. Hrabinę żywo zdawał się obchodzić los pupila przybranego, nie szczędziła mu rad i wskazówek; naostatek, gdy dosyć późno robić się zaczynało, niespodzianie, jakby jej teraz dopiero myśl ta przyszła, zawołała, ręką uderzając po stoliku:
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Z siedmioletniej wojny.djvu/020
Ta strona została uwierzytelniona.