Choć niewyspany, Maks wstał raźno i zabrał się do ablucji i ubrania. W domu jeszcze było cicho. Spali wszyscy i nienawykli do tego, by kawaler o brzasku się zrywał, musieli, słysząc go, dziwić się bardzo; ale za jego przykładem i oni też powoli zaczęli ściągać się z łóżek. W mieście jeszcze było cicho i spokojnie, rzadki wóz z wiejskimi zapasami zaskrzypiał, przeciągając powoli.
Maks otworzył okno i czynnie się zabrał do ubierania. Prawdziwym Opatrzności zrządzeniem ocalał mu frak wczoraj. Dziesięć minut później wyszedłszy z zamku, byłby go od ulewy nie uratował, a peruka i kapelusz również piekielnym bogom poszłyby na ofiarę.
Wyraźnie tedy wieść mu się zaczynało, nastąpiło przesilenie fortuny i bogini, która dotąd plecami doń była obrócona, rozpromienioną twarz pochylała ku niemu:
Słońce wschodziło, gdy gotów był do podróży, którą musiał odbywać pieszo; piękny chłopak, przejrzawszy się w zwierciadle, rad z siebie, zakręcił się szykownie do wyjścia.
Jakimś cudem mała Carlotta z rozpuszczonymi na ramiona włosami kruczymi, jeszcze od snu zarumieniona, świeża i ładna, jak wisienka, zaszła mu drogę. Od wczorajszego uścisku, jakby pewnych praw nabyła do Maksa, śmielsza była i, w oczy mu spojrzawszy, zapytała:
— Ho ho! a toż dokąd tak rano i tak wystrojony? Cóż to jest?
Kawaler się uśmiechnął dobrotliwie, ale po mentorsku z góry ją traktując.
— Mam moje interesa, Carlotto. Proszę powiedzieć szanownej mamie, że na obiedzie nie będę pewnie. Tak! mam interesa!
Carlotta główką pokręciła.
— Jaka mi ważna, wielka z waćpana figura — odrzekła — od czasu jak hrabina de Camas zaprosiła go do siebie!
I chcącemu iść zastąpiła drogę niecierpliwie:
He, dokądże? dokąd? dokąd?
Maks przypomniał sobie wczorajszą przestrogę podskarbiego w samą porę i pomiarkował, że przed dzieckiem się zdradzić nie pewinien.
— Jestem zaproszony na ranną przechadzkę — rzekł. — Adieu...
Carlotta była pewną, że choćby dla usunięcia jej z drogi, porwie ją, jak wczoraj, i ucałuje, ale kawaler de Simonis nadto był zaprzątnięty dzisiaj, ukłonił się tylko z uśmiechem i prześliznął na schody.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Z siedmioletniej wojny.djvu/022
Ta strona została uwierzytelniona.