Dziewczę zostało na górze smutne. W chwilę potem był już w ulicy i, wybierając ścieżki suche, bo gdzieniegdzie po wczorajszym deszczu stały jeszcze kałuże, pospieszył w dalszą drogę.
Dojść do Sans-Souci przy dobrych młodych nogach daleko było łatwiej, niżeli tam sobie dać radę. Wcześnie więc myślał, jak się wcisnąć do ogrodu, jak zbliżyć do pałacu i jak długo mu przyjdzie odprawić rekolekcje pod cieniem drzew, po pustych alejach, nim szczęśliwy traw da mu spotkać Fredersdorfa, albo się do niego docisnąć.
W ciągu tego roku kawaler de Simonis napróżno prawie starał się u dworu robić znajomości. Nie udawało mu się to wcale. Fryderyk II, jak nie cierpiał, ażeby jego urzędnicy i wojskowi wchodzili w stosunki z dyplomatami zagranicznemi, tak zakazywał tym, co go otaczali, wiązać się wogóle z cudzoziemcami. Każdy z nich był mu podejrzanym, wszystkich o szpiegostwo posądzał. Dwór króla stronił od przybyszów. Co ranka przywożono z Berlina listę kompletną przybyłych obcych do miasta, z wymienieniem powodów przyjazdu i wzmianką o tych, którzy się na dworze przedstawić chcieli. Przyjmowano jednych, odprawiano drugich, odmawiając, a niekiedy niebardzo się cieszył przypuszczony do oblicza pańskiego, bo w złym będąc humorze, Fryderyk bywał niegrzeczny, niekiedy grubiański.
Śmiała tylko odpowiedź dowcipna mogła czasem przejednać. Gdy po raz pierwszy przedstawił mu się sławny markiz Lechesini, którego przedstawiał książe Fontana, król, popatrzywszy nań ostro, rzucił pytanie: „Wiele też was jest takich markizów włoskich, co, włócząc się po świecie, u dworów za szpiegi służycie?“ — markiz, niezmieszany, odparł żywo: „Najjaśniejszy Panie, jest nas tylu, ilu panujących tak głupich, by nam podobne nędzne polecenia dawali“.
Dowcip rozbrajał Fryderyka, bo go się obawiał.
Kawaler de Simonis po drodze starał się właśnie przypomnieć sobie wszystkie pobieżne znajomostki, które mu się na coś przydać mogły, i przyszedł mu na myśl paź królewski, Ślązak, Krystjan Ernest Malszycki, dobre chłopię, z którym się zapoznał przed kilku tygodniami w Berlinie, gdy za sobą usłyszał turkot wozu i, obejrzawszy się, zobaczył niespodzianie wcale na wozie twarz dobrze znajomą.
Był to furjer królewski, przyjaciel cukierniki, częsty u niego gość, Szwajcar także, który z jakiemś pieczywem i kuchennymi jechał zapasami. Zwał się Jurli. Czerwony, piękny, indyczy nos wskazywał jego dobry humor i przyjaźn ze szklankami. Jurli był już w wyśmienitem usposobieniu, palił fajkę, ująwszy
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Z siedmioletniej wojny.djvu/023
Ta strona została uwierzytelniona.