jubce i lokaj poniósł mu dawno na tacy listy, które nadeszły z Berlina. Harcap mu zapletli, kawę swoją wypił i jeśli się nie mylę, musi teraz na flecie grać.
Umilkł Malszycki, jakby się chciał przysłuchać; lecz za daleko było od pałacu, aby ich doszła ta muzyka.
Teraz radcy gabinetowi czekają w przedpokoju — mówił dalej paź — później nastąpi posłuchanie, dalej... doprawdy nie wiem; może przegląd jakiego pułku.
Zbliżył mu się do ucha.
— O! jeśli posłuchanie dawać będzie, nie zazdroszczę tym, co się w tych dniach nawiną. Najjaśniejszy pan od dni kilku jest zasępiony i gniewny.
— Nie wiecie przyczyny? — spytał Simonis.
Malszycki ręce podniósł.
— Ja? ja nie wiem nic a nic! a któż to może wiedzieć! Widzę tylko, że nasz pan zły i chwilami z oczu mu błyska tak... ludzie mówią jak przed śląską wojną.
Rozmowa przy czekoladzie nie trwała długo, bo Malszycki, choć nie był tego dnia na służbie, miał list pisać do matki i od pałacu oddalać się nie chciał. Wyszli więc razem do ogrodu, gdzie mu spokojne miejsce wskazawszy w cieniu, paź pobiegł do pałacu zaraz, przyrzekając, że później, jeśli będzie mógł, przyjdzie do niego.
Kawaler de Simonis usiadł więc zadumany, rozglądając się po ogrodzie, a że przez drzew gałęzie widać stąd było taras pałacowy, w tamtą stronę zwrócił oczy. Wkrótce potem otwarły się drzwi szklane, wyszedł jeden z paziów, a za nim wyskoczyła cała zgraja charcików, ulubieńców królewskich, albo raczej towarzyszów najulubieńszej jego Alkmeny i Biche. Wyskakując, skowycząc, szczekając, przewracając się, wyścigając po trawnikach, charciki, którym wszystko wolno było, wyruszyły na świeże powietrze. Paź kroczył jako guwerner i dozorca, nawołując niekiedy do porządku. Słychać było imiona delikwentów, dość nieposłusznych; bo ich pokilkakroć zmuszać trzeba było do powrotu, zbiegających w krzaki daleko...
Phyllis, Thisbe, Dyana, Pax, Amoretta, Superbe, składały familję i dwór pani Alkmeny, która prawie nigdy nie schodziła z kolan królewskich; teraz zaś wypuszczona, szła poważna, znudzona, nie biorąc czynnego udziału w swawoli, do której ją towarzystwo wciągnąć pragnęło.
Alkmena wlokła się, jakby zmuszona i drzemiąca, na tę przechadzkę, z wilgotnej nieco ziemi unosząc delikatne łapki ku górze, stając chwilkami zamyślona, jakby się wrócić pragnęła, poziewając nawet znacząco, zatrzymywała się czasem i oglądała ku pałacowi.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Z siedmioletniej wojny.djvu/026
Ta strona została uwierzytelniona.