Ponieważ słońce dopiekać zaczynało, paź skierował się w boczną zacienioną aleję, a psy rade nie rade za nim pociągnęły, właśnie ku temu miejscu, gdzie kawaler de Simonis spoczywał. Alkmena ciągle szła zwolna, dopiero zobaczywszy na ławce siedzącego, zaciekawiona, uszy nadstawiła, popatrzyła nań uważnie, nieco przyspieszyła kroku, i jak rozpieszczone dziecko, któremu wszystko wolno, czego zapragnie, a nikt mu nic nie śmie odmówić, dobiegłszy do ławki, wprost na nią skoczyła. Czarnemi oczyma wpatrzyła się w siedzącego, który lekkim płaszczykiem był okryty, i z zaufaniem ku niemu, łapkę podniósłszy, płaszcz próbowała odsunąć, co gdy jej się powiodło, wsunęła się kawalerowi de Simonis na kolana, zwinęła w kłębek wygodnie i położyła na nich. Reszta psów stanęła, otaczając go kołem; nadszedł paź zadziwiony, wpół uśmiechnięty, napół nierad i począł odwoływać Alkmenę, ale ta, ani myśląc ustąpić, zęby mu tylko pokazywać zaczęła. Phyllis i Thisbe szczekały gniewnie, znajdując to postępowanie nader nieprzyzwoitem, a za niemi wnet Pax, Amoretta, Dyana, Superbe wszczęły okrutny hałas, który stąd mógł dojść do pałacu. Kawaler de Simonis nadto był dworakiem i szczęśliwym z okazanych mu przez królewską ulubienicę faworów, aby choć najlżejszym drgnięciem poddać jej myśl ustąpienia z kolan. Paź był chmurny i nieszczęśliwy. Oglądał się niespokojny ku pałacowi, napróżno usiłując szczekanie zajadłe psów uśmierzyć.
— Przeklęte psiska! — mruczał między zębami, chustką zlekka je karcąc napróżno, co jeszcze do zajadlejszego szczekania pobudzało przeklęta psiarnia! Nuż król usłyszy! A to nieszczęśliwa godzina!
Jeszcze tak niespokojny miotał się, tupał i wołał, gdy z gąszczu jakby piorunem wyskoczył niespodzianie średniego wzrostu człowiek.
Paź stanął, jak wryty, a psy, spojrzawszy na niego tylko, dalej na Alkmenę ujadały.
Twarz tego nowego przybysza była oświecona dwojgiem oczu czarnych, ostrych przenikających, nawykłych do grożenia i rozkazywania: cały wyraz oblicza w nich się skupiał. W ustach zaciętych i otoczonych już marszczkami i fałdami, był wyraz energji i sarkazmu. Nos dosyć ostry i chude policzki nadawały całości coś ostrego i przykrego, ale razem znamionującego wolę, która nawykła nie uginać się przed żadną inną. Marszczki na czole jeszcze surowszą czyniły tę maskę nieco zżółconą i zmęczoną... Na głowie i peruce zaniedbanej miał trzy-rożny kapelusz zrudziały od słońca i słoty, na sobie niebieski mundur wypłowiały i stary. Pod nim widać było żółtą kamizelkę, całą posypaną i poplamioną od tabaki, i brudną, a pomiętą koszulę.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Z siedmioletniej wojny.djvu/027
Ta strona została uwierzytelniona.