Reszta też stroju nie odznaczała się elegancją, bo na nogach miał niedbale naciągnięte pluszowe spodnie, w których kieszeniach z obu stron wydymały się dwie duże tabakierki, a buty do kolan, nieoczyszczone, podrapane, rude, zabłocone, zdawały się oznaczać chyba, że tylko co zsiadł z konia. Jedyną rzeczą kosztowniejszą była w ręku jego trzcina z gałką wysadzaną brylantami i na brudnej, atramentem zwalanej ręce dwa duże solitery w pierścieniach.
Wyszedłszy z krzaków, snadź wywabiony hałasem ulubieńców, zmarszczony, stanął z kijem podniesionym do góry, jakby nim chciał grozić paziowi, psom, czy Simonisowi.
Był to król Fryderyk II.
Simonis, który go widywał zdaleka, byłby się porwał, ale Alkmena nie dopuszczała, zrzucić jej z kolan nie mógł. Zobaczywszy swojego pana, podniosła głowę, pokiwała ogonem, ale z kolan nie schodziła.
— Co to jest! — krzyknął Fryderyk na pazia, podnosząc kij — co to jest! niech on odpowiada! kto to jest?
Paź szybko już począł się tłumaczyć.
— Jak on mógł pozwolić, aby Alkmenę kto brał na kolana...
— Najjaśniejszy Panie! sama mimo mojego oporu, gwałtem... niepodobna było jej wstrzymać.
Król surowo spojrzał na Simonisa, który nareszcie poruszył się, na ręce biorąc suczkę, i zrzucił kapelusz, nie mogąc inaczej, na ziemię. Psy z początkiem się go nastraszyły, ale w tejże chwili rzuciły się nań, jak na zabawkę, i zaczęły szarpać niemiłosiernie.
Fryderyk się uśmiechał. Uprzedzało go to zawsze dobrze o ludziah gdy się psy jego garnęły do kogo przyjaźnie. Nie broniąc im zabawki z kapeluszem, który wnet uległ zniszczeniu i poszedł w kawałki, Fryderyk ręką paziowi dał odprawę, a sam, na lasce oburącz się sparłszy, począł się Simonisowi przypatrywać.
— Niech mówi — odezwał się — co on tu robi o tej godzinie w Sans-Souci; kto jest? jakiej profesji?
Simonis wiedział bardzo dobrze, iż od tej chwili los jego przyszły mógł zależeć, nie wiedział, że król lubił odpowiedzi śmiałe i dowcipne; wezwał więc w pomoc całą umysłową przytomność i trzymając na rękach suczkę, która się wyciągała i ziewała, odparł odważnie:
— Najjaśniejszy Panie! Jestem rodem Szwajcar, szukam służby i zajęcia. Od roku bawię napróżno w Berlinie, a że tu wszystkie miejsca zajęte i na zajęte po dziesięciu kandydatów, jestem na wyjeździe, przybyłem znajomych pożegnać!
— Jak się on nazywa? — spytał król.
— Maks de Simonis!
— A! jest i de, cóż on szlachcic?
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Z siedmioletniej wojny.djvu/028
Ta strona została uwierzytelniona.