— Ma on ochotę dorobić się czego na świecie?
— Nietylko ochotę, Najjaśniejszy Panie, mam mus... jestem sierota...
— To niechże on wie, że tylko jednemu panu wiernie służąc, dochodzi się do czegoś, a zdradą i na dwóch stołkach — do stryczka i szubienicy.
— I znowu podszedł król milcząc kroków kilka, a potem, zwróciwszy się, rzekł:
— I to wiedzieć on powinien, że rozumne gadanie jest rzeczą dobrą, ale głupie milczenie jeszcze lepszą...
Simonis się skłonił.
Król szedł dalej ku tarasowi pałacu. Tu już widać było stojących u drzwi w mundurach kilku generałów, szambelanów i oczekujących posłuchania cudzoziemców. Fryderyk jeszcze raz odwrócił się do Simonisa:
— Niech on idzie do pałacu i w przedpokoju siądzie, gdzie paziowie moi są, a tam czeka rozkazów.
Kawaler skłonił się bardzo nizko i z bijącem mocno sercem, odgadując drogę, posunął się ku prawemu skrzydłu, w którem były apartamenty królewskie.
Zjawienie się jego pomiędzy paziami byłoby mu może wiele nieprzyjemności zrazu przyczyniło, gdyby tam już nie znalazł znajomego sobie Malszyckiego, który wcześniej, niż się spodziewał, musiał zastępować wyprawionego za niedopilnowanie Alkmeny do aresztu poprzednika swego.
Z podartym kapeluszem w ręku zjawił się de Simonis.
— A waćpan co tu robisz? — zapytał zdziwiony paź.
— Jestem z rozkazu jego królewskiej mości; czekać mi kazano.
Z kapelusza podartego śmiano się i drwiono jeszcze, gdy drzwi się otworzyły i wszedł, zaledwie patrząc na wyprostowaną służbę, król, nie zrzucając kapelusza, którego nigdy prawie nie zdejmował z głowy; za nim cała psów jego czereda, a za nimi generałowie Lentulus, Warnery, adjutand Winterfeld, wielki konjuszy generał Schwerin, kanclerz Coccei, szambelan Pöllnitz i wielu innych.
W chwilę potem słychać było w sali audyencyonalnej pytania i krótkie odpowiedzi. Król naradzał się widocznie ze swymi dowódcami. Simonis, w kącie zasiadłszy z Malszyckim, spodziewał się tu spocząć nieco, ale dnia tego spotykały go same niespodzianki.
Nie upłynął kwadrans, gdy się drzwi od sali otworzyły i mężczyzna wystrojony w mundurze szambelańskim wybiegł, do przedpokoju szukając jakby kogoś oczyma. Pomimo i rysów twarzy dawniej przystojnych i stroju, aż do zbytku wyszukanego, nie była to wcale postać sympatyczna.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Z siedmioletniej wojny.djvu/030
Ta strona została uwierzytelniona.