Choćby na sobie nie miał ani tej liberji królewskiej, ani klucza u fraka, łatwo w nim było poznać człowieka, który zrósł, wychował się, zestarzał na dworach i uwiądł zawczasu w dusznej atmosferze pozornego zbytku, istotnego niedostatku, długów intryg, ambicyj pożerających, nadzieij gorączkowych, upokorzeń wypijanych i połykanych codziennie. Latały mu oczy niespokojem, głęboko zapadłe, usta niepewnego wyrazu, gotowe na uśmiech i skrzywienie, dygotały niecierpliwie; całe ciało zdało się wyłamane jak u kuglarza, który nawykł zwijać się w kłębek lub rozciągać jak struna.
Zaledwie wszedł do przedpokoju, już wzrokiem obiegł wszystkich, zakręcił się na nodze i jakby go co rzuciło, przypadł, chwytając za guzik sukni Simonisa. Pochylił mu się do ucha, jedną nogę podnosząc do góry, i szepnął:
— Simonis, z rozkazu najjaśniejszego pana... mamy do pomówienia; chodź waćpan ze mną do ogrodu. Jestem szambelanem króla jegomości, baran Pöllnitz do usług.
Lekko głową skłonił.
Simonis, od roku bawiąc w Berlinie i obracając się pomiędzy ludźmi, co znali dwór cały, jakżeby o baronie Pöllnitz nie słyszał.
Pöllnitz był sławny, z Pöllnitza śmiał się i drwił król nielitościwie; był pośmiewiskiem i plastronem wszystkich, a mimo to król mu przy sobie wisieć dozwalał.
Ciekawa to była i figura i historja tego człowieka, który za typ pewnego rodzaju awanturników mógł być uważany. Nic bardziej zszarzanego a śmielej narzucającego się z cynizmem i natrętnością niewysłowioną wyobrazić sobie nie było można. Pöllnitz, o wiele starszy od króla, był wnukiem znakomitego swojego czasu ministra, generała, komendanta Berlina, komendanta pułku gwardii i t. d. i hrabianki de Nassau, córki pobocznego księcia Maurycego, namiestnika Niderlandów. Ojciec jego dosłużył się stopnia pułkownika; on sam rozpoczął przy dworze służbę od kamerjunkra. Później, spadłszy z etatu, puścił się na podróże, z których powstały wydane przez niego o dworach niemieckich Listy i Pamiętniki, a naostatek najsłynniejsze z dzieł jego, bezimienne: La Saxe galante. Za Fryderyka II dostał Pöllnitz szambelaństwo, ale ten obchodził się z nim jak z błaznem.
Zdaniem Fryderyka był to infamis, któremu wierzyć się nie godziło, zabawny przy obiedzie, ale potem chyba za drzwi. Tysiące anegdot chodziło o nim.
Raz Fryderyk polecił mu sprowadzić jakieś kury indyjskie; Pöllnitz pospieszył ze spełnieniem rozkazu i przesyłając je, a chcąc ruszyć dowcipem, bo chorował na dowcip, napisał do króla cztery wyrazy:
— „Oto kury, Najjaśniejszy Panie!“
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Z siedmioletniej wojny.djvu/031
Ta strona została uwierzytelniona.