cała, ręce wyciągał i papiery te miał w nich znowu. Pieczęci na listach położonych przez hrabinę de Camas, pośpiesznie i drżącą snadź ręką, nie były zbyt wyraziście odbite. Majaczyło na nich coś na kształt jakiegoś herbu, który z zewnętrznego kształtu przypominał wyrznięty na ojcowskim sygnecie kawalera. Przymierzywszy go do pieczątek, przekonał się, że, rozgrzawszy lak nieco, podjąwszy papier, mógł go wyśmienicie na nowo własnym herbem przymocować. Starcie jego mogło iść na rachunek podróży, gorąca i potrzeby trzymania przy sobie tych drogocennych rekomendacji.
Z sumieniem i wykonaniem tego śmiałego pokuszenia przyszedłszy do ładu. kawaler de Simonis drzwi pokoiku zaryglował na zasuwkę i wziął się drżącemi rękoma do występnego dzieła.
Najprzód rozgrzał zlekka pieczątkę listu do Beguelina, w którym się spodziewał znaleźć polecenie hrabiny; ale jakież było zdziwienie jego, gdy w zawinięciu czystego papieru trafił tylko na żółty kawałek obdarty nie daremnie, na którym stały niezrozumiałe dlań liczby poprzedzielane punktami 64... 871... 55... 2 i t. p.
Była to cyfrowana depesza, oczywiście z królewskiego gabinetu, na której widok przerażony Simonis pobladł, rękoma coraz bardziej drżącemi włożył ją nazad do papieru i zapieczętował niezgrabnie. Tę tylko wyciągnął korzyść z pokuszenia o tajemnicę stanu, iż się dowiedział, że był istotnie posłem króla. Listu do baronowej wahał się już rozpieczętować i choć smutny wyrzekł się zaspokojenia ciekawości. Schował do pugilaresu obie koperty, starannie je do siebie zwróciwszy pieczątkami, aby one przylgnęły i ślad naruszenia jednej z nich zniknął.
Nareszcie zgasił świecę i jeśli nie dla snu, to dla wypoczynku położył się.
Pierwszy ruch ranny w domu przebudził go; pospieszył się ubrać co najprędzej. Potrzebował widzieć się z gospodarzem.
Ojciec Carlotty, pan Ceroni, cukiernik z powołania, któremu wcale się dobrze działo, bo był w kunszcie swym biegły i gruszek nie zasypiał w popiele, mimo narzekań i krzyków piekarzy, łączył z cukiernictwem wypiekanie bułeczek różnych, a nawet rozmaitego chleba, któremu pozór nadawał niezwyczajny.
Był to mężczyzna lat pięćdziesięciu, otyły, rumiany, z twarzą lśniącą, uśmiechniętemi ustami, czynny, gadatliwy, nie widzący daleko, ale bardzo praktyczny. Lubił on Simonisa, lubiła go i gospodyni, a najwięcej podobno jedynaczka ich córka, której to była pierwsza miłość zawczesna. Ulubieńcowi całego domu, bo i słudzy grzecznego chłopca dobrem widzieli okiem, Simonisowi pieszczonemu przez wszystkich wcale się tu nieźle działo.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Z siedmioletniej wojny.djvu/040
Ta strona została uwierzytelniona.