We drzwiach stała jejmość i Carlotta, żegnając długo chustkami.
W gospodzie znaleźli już zachwalony ów powóz podróżny dla osób dystyngowanych, zaprzęgający się właśnie końmi chudymi, które na dychawiczne wyglądały. Było to starożytne pudło, ogromne, na dwóch drągach zawieszone, ze skórzanemi firankami i dwoma siedzeniami z tyłu i sprzodu. Oprócz tego na wysokich kozłach obok woźnicy mógł się mieścić jeden podróżny, dwóch mniej wymagających z tyłu na desce, do której przywiązany był zmiękczający ją wór z sianem. Szerokie dwa stopnie mniejszej objętości osóbkom wybornie służyć mogły za siedzenia. Wysokie i grube koła i cała budowa, niezmiernie trwałą wydająca się, wszystko to utrzymać przyobiecywała.
W chwili, gdy kawaler nadchodził, pakowano właśnie węzełki i tłómoczki podróżnych, których czterech było oprócz naszego Szwajcara.
Trzej mężczyźni i jedna kobieta składali towarzystwo. Pani ta mocno wyróżowana i ubielona, ubrana nie bez pretensji pewnej, zdawała się, mimo młodocianych ruchów, należeć do osób drugą młodością obdarzonych, bo pierwszej nie było śladu.
O ile z pod osłonek widać było rysów twarzy, zdradzały one już mnogie lata żywota i doświadczenia. Oczy tylko jeszcze czarne świeciły blaskiem niepospolitym, a usznurowane usteczka przypominały, że niegdyś małemi być musiały. Dziś dwa fałdy przy nich dawne dołki zastąpiły. Osoba ta zajęła sobie zawczasu miejsce w powozie najpoczestniejsze i najwygodniejsze, ostawiła się workami, na kolanach miała chustki i torebki i zamyślona wielce na świat zaledwie raczyła spoglądać.
Obok niej sadowił się w trójgraniastym kapelusiku i płaszczu szarym, z laską w ręku, niemłody człowiek, z twarzą dziadka do orzechów, bezzębną i zapadłą, milczący i poważny. Obie ręce trzymał na swym bambusie, który miał głowę pozłacaną. Trzeci podróżny, który oświadczył się do kozła za mniejszą opłatą, wyglądał na dawnego wojskowego. Wąsy miał wywoskowane twardo, harcapik mały i płaszcz z szarego płótna, który odzież okrywał. Drab to był ogromny, pleczysty i milczący. Wewnątrz na przedzie, obok kawalera de Simonis, miejsce miał zając maleńki jegomość niepomiernie otyły, któremu brzuch zdawał się ciężyć, bo nieustannie ocierał czoło z potu i sapał, a poruszał się z trudnością. Na krótkich a grubych nogach osadzony, niecierpliwił się, że nie jechano, i klął po niemiecku zcicha. Węzełki jego już były przymocowane, a on sam zobaczywszy, że konie za chwilę miały być gotowe, począł się niezgrabnie drapać do tej arki Noego. Nikt mu nie pomagał i ka-
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Z siedmioletniej wojny.djvu/043
Ta strona została uwierzytelniona.