waler de Simonis, tknięty litością, wyciągnął rękę, aby go wywindować do góry, za co wdzięczne otrzymał wejrzenie. Gdy tłuściuch siadł, powóz się widocznie no jedną pochylił stronę; wszyscy po sobie spojrzeli, ale cóż było radzić na to.
Uścisnąwszy poczciwego Carla, który otarł oczy i poszedł żywo do domu, ażeby miękkości serca nie zdradzić, kawaler zawinął się w płaszcz, zasunął w kątek swój, nogami tak rozporządził, ażeby naprzeciw siedzącej pani nie zawadzały, i wehikół ów z hałasem i wołaniem wielkiem przez wysoki próg, o który stuknął tak, że w nim chrzęstnęły odwieczne żelaziwa, wydobył się szczęśliwie na ulicę.
Kawaler de Simonis był tedy na drodze do saskiej stolicy.
Sposób ten podróżowania, niezbyt oszczędny nawet, miał i tę niedogodność, że się przeciągał nad miarę. Popasano na dzień raz dwa, nie spiesząc odpoczywano i wydychiwano razy cztery, stawano na noc niezbyt późno i z Berlina do Drezna kilka dni potrzeba było. Droga przytem ciągnęła się piaskami, lasami głuchymi, krajem pustym, dzikim, niewiele zamieszkanym wśród którego oko nawet spocząć nie miało na czem, oprócz chudej i powypalanej sosninki.
W miesiącu lipcu, przy skwarze, utrapione to było jechanie. Lecz, że niema tego złego, coby na dobre nie wyszło (tak przynajmniej chce przysłowie), podróżni, sprzężeni z sobą na dni kilka, byli zmuszeni uczynić bliższą znajomość.
Kawaler de Simonis niezmiernie zawsze ostrożny w interesie własnej skóry, którą nawykł był szanować, nie spieszył z robieniem znajomości i rozwiązaniem ust, które mu polecono trzymać zamkniętemi. Spoglądał, przypatrywał się, czynił postrzeżenia różne, ale sam jak ślimak się chował w swej skorupce, unikając śledczych wejrżeń swoich towarzyszów podróży.
Piękna jego twarz młoda musiała sympatyczne uczynić wrażenie na przywiędłej jejmościance, siedzącej naprzeciw niego, gdyż kilka razy spotkał jej wejrzenie skierowane na siebie i natychmiast trwożliwie uciekające w drugą stronę, gdy je na tym gorącym pochwycił uczynku. Upał zapewne wyrwał kilka westchnień z czułej piersi niegdyś pięknej jejmości z którą znajomość zrobił kawaler de Simonis, przyniósłszy jej drugiego dnia szklankę wody. Odtąd zaszczycała go wejrzeniami coraz śmielszemi i zdaje się, że tylko świadkowie niepotrzebni opóźnili rozpoczęcie poufnej rozmowy.
Jegomość, oparty na lasce, a pozbawiony zębów, który obok brudnych mankietów, miał na palcu chudym wspaniały pierścień z jakimś pompatycznym kamieniem, absolutnemu ślubował milczeniu. Zatopiony był w myślach, wzdychał, zaglądał niekiedy do zegarka jajowatego, który piastował na piersiach,
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Z siedmioletniej wojny.djvu/044
Ta strona została uwierzytelniona.