i możnaby było powiedzieć, że patrzał w niebo, gdyby ono nie było w powozie reprezentowane skórzaną deką, noszącą na sobie groźne ślady przeciekania.
Tłusty sąsiad kawalera de Simonis jadł i pił prawie całą drogę. Między krótkiemi nóżkami umieszczony miał na ten cel koszyk wypakowany dobrze i z niego czerpał do utrzymania życia zasoby. Jeżeli jeść i pić nie mógł, zasypiał a naówczas przechylał się to na żelazne pręty od firanek, które go rychło ze snu budziły, to na ramiona kawalera, znoszącego cierpliwie ten nadmiar ciepła i wilgoci. Znudzony opowiadał swoją historję całą, nie czyniąc z niej tajemnicy. Był on rymarzem, a raczej właścicielem warsztatu rymarskiego w Berlinie, a córkę miał za podoficerem saskim w Dreznie. Jeszcze przed wieczorem wiedzieli wszyscy, iż mu pilno było na chrzciny wnuka, że saski zięć jego byłby złoty człowiek, gdyby nie pił i nie kłócił się; że Dorotka była śliczna kobiecina, i że on kilka tysięcy talarów czystego miał w rok dochodu, dom nad Sprewą, a po ludziach kapitały.
Za to ze staruszka bez zębów nic się nie było można dowiedzieć, ani zeń wyciągnąć; snadź złe towarzystwo, w które wpadł, ignorował umyślnie. Niekiedy tylko robił miny znaczące i zdające się mówić:
— A cóż to za szuja! a żebyż prędzej się z tego czyśćca wydobyć!
Drugiego dnia na popasie, ponieważ czasu było poddostatkiem, a karczma gdzie się woźnica zatrzymał, ciasna i brudna otoczona była cienistym laskiem sosnowym, kawaler de Simonis usiadł spocząć w chłodku. Tu znalazła się uróżowana jego towarzyszka i nieznacznie zawiązała się rozmowa. Z niej dowiedział się Maks, iż podróżująca zwała się mademoiselle Doris, że należała do składu teatru francuskiego w Dreznie, nieco dawniej że miała w życiu des grands malheurs, i że napróżno w Berlinie starając się o pomieszczenie, wracała do możnych i znaczących dawnych swych przyjaciół i protektorów w stolicy saskiej.
Starała się ona wybadać nawzajem kawalera, który zbył ją ogólnikami. Dała mu nawet do zrozumienia, iż protekcja na którą rachowała, starczyłaby na dwoje, gdyby jej potrzebował, na co Maks podziękowaniem jak najgrzeczniejszem odpowiedział. Do zasad jego należało niczym nie gardzić, a starać się korzysć wyciągnąć ze wszystkiego.
Panna Doris, która panieński swój tytuł wyraziście i dobitnie uczuć dawała (niktby się go inaczej nie domyślił), mówiła w istocie o saskiej stolicy, jako o miejscu doskonale sobie znajomem.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Z siedmioletniej wojny.djvu/045
Ta strona została uwierzytelniona.